piątek, 23 czerwca 2017

18.


Co kilka sekund obsiada mnie kolejna muszka owocówka. I nie wiem, czym mam się czuć - przejrzałą śliwką? Nektarynką z pękniętą skórką? Gnijącym jabłkiem?
Zaraz znowu wieczorem - mucha o szkarłatnym pancerzu przyniesiona przez burzę. Milknie dopiero na dźwięk wzbierającego wiatru, w ciszy chce ukryć skrzydła przed pierwszą kroplą. Rozważam, ile woli życia w jej chaotycznym locie, w brzydocie przysiadania na mojej poduszce. Chcę, by umarła sama, zderzyła się z żarówką, wybrała rozsądnie... Cofam rękę na chwilę przed uderzeniem. Wiem, że tym razem wystarczyłoby mi pośpiechu, ale nagle myślę: ta mucha mi się wydarza, na skrzydłach niosąc więcej istnienia, niż ja kiedykolwiek połknę z powietrzem.



piątek, 16 czerwca 2017

17.

Snuję się po sobie jak zjawa po zamku, choć wolałabym nie pamiętać o  kamiennych schodach omszałych cudzym blaskiem, o ruinach snów, klejonych plastrami mozaikach. Cii, śpijże w pustej krypcie, śpij w starym ogrodzie, do którego bramy nikomu nie wskaże rudzik, nie wskaże literatura. Mimo to nadęte będą słowa, a próby przeklęte. Jednak z każdym dniem jest coraz bliżej światła, z wieży widać sanktuaria chmur, pociski strzał z wodnej pary zamienionej w deszcz. Jestem, czy niknę? Milknę. Skraca się puls, śpiąc zapominam jak się oddycha. Brakuje wyjaśnień. Na szczęście są ściany, z których nie sypie się pył stuleci, nie sypią się myśli.


piątek, 9 czerwca 2017

16.

Idę i widzę porzucony korek od szampana na tafli szkolnego boiska, zatrzymuje się czas. Nie wiem gdzie podziać ręce, palce, oczy. Wszystko jakby poza mną i we mnie. Świat świętuje zwycięstwo pustki, umykają zdania, krople krwi rozpuszczają się jakby w powietrzu, które mijam. Zaczyna się pora dzikich jabłek, obieram je paznokciami, zakrztuszonym słowem. Idę po twoich śladach, łącząc tropy myślami, prędkość niesie łoskot kroków ponad bloki. Zostaną odbicia stóp w asfalcie na obraz i podobieństwo pozornego zrezygnowania. Nie spotkasz bowiem liżącego łapę lwa, co ma więcej żyć niż ja. 



15.

Brama, otwarte ramiona miasta, otwartość tak często bywa zamknięta do odwołania. Piszę to i widzę, jak biegniesz po drugiej stronie ulicy, a ja wreszcie mam odwagę odwrócić wzrok, choć na chwilę, bo plecy te chciałam mieć wytatuowane na palcach. Nie czas leczy rany (wybija dwunasta pełnia), lecz może wola. Może woda, którą podlewam kwiaty. Nie zamienię już słowa, nie powiem już słowa.




środa, 7 czerwca 2017

14.

Zalewam herbatę i myślę, że znów przeoczę porę jaśminu. Dotykam jej jak przez sen, tak trudno zatrzymać się w wirze miasta, tak trudno zatrzymać się w wierze i modlić do kwiatu. Jaśmin mam w dłoni, w torebce, uratowany z grobu płyty chodnikowej. Chciałabym mieć płatki zamiast ust, zamiast powiek, zamiast piersi. Zamienić się w pulsujący we śnie arras łodyg i liści. Czego się boisz? Daj mi dom, rozłożysty krzewie, który koronę przejąłeś po bzie, co abdykował wraz z niespodziewaną parnością dnia. Będę posłusznie poddana twemu panowaniu, serce zmieni mi się w rosę, będę tylko po to, by błagać słońce o pocałunki dla ciebie.


piątek, 2 czerwca 2017

13.

Podaj mi sól - mówisz i zmieniasz świat, bo wcześniej nie było ani tego zdania, ani soli w myślach. W tym kontekście wszystko pozostaje wiecznym paradoksem, najnormalniejszą w świecie anomalią lub przypadkiem. Więc czegóż chcieć więcej? Na co nam rozczarowania, rozwiązane sznurówki i żyły, furkoczące na wietrze nerwy, jak foliowe reklamówki wielokrotnego użytku? Tak samo myśli, po co nam myśli... Zwinąć je warto jak wyciągniętą i oderwaną z rękawa nitkę, na którą marzysz, by ktoś nawlekał twoje znamiona i pieprzyki. Niepotrzebnie. Zsuń z łydek rajstopy, oznacz błękitną flagą na stopie zdobyty dziś szczyt zagubienia, pomyśl, że jutro postarasz się bardziej. Na szczęście jutro może przyjść jedynie z nienacka.


"Jej własne sztormy były zawsze najstraszniejsze. I w głębi duszy Filifionka była trochę dumna ze swoich katastrof".