środa, 24 stycznia 2018

34.

Ono ma siłę truchełka mówi jakaś święta i odwraca wzrok. Myli się jednak, bo jest silne tak, jak tylko silne może być dziecko północnego wiatru, od pierwszego oddechu smagane razami matki chrzestnej wierzby. Miliony ma myśli i zakłada im kolczugi, a kiedy trzeba, obniża loty. Przechodzi zwycięsko wszystkie parady dynastii i teatry wojen, znikając gdy trzeba w murach więzień i przytułków. Oswaja co nieswoje, przygarnia i oddaje w niebyt, małe strażniątko wszystkich nieczule połechtanych. Czasem musi naostrzyć pazury, nie pozostawiają mu wyboru lata i składane przez innych krzywoprzysięgi. Woli je jednak trzymać ukryte, nauczyło się bowiem, że zbyt litościwe są dla niektórych rany na ciele.


33.

Ślepnę od ciszy, w której zamknięte są wszystkie moje cisze. Nie słyszę jej nawet i to czyni ją jakby bardziej obecną i nieprzyjemnie ciepłą. Nie udało się. Wysączyć gwiazd z nieba, podtrzymać podkówki uśmiechu, obrócić w szczerozłoty pył. W tej ciszy migoczą jedynie zwodnicze latarnie elektronicznych sprzętów, bożonarodzeniowa iluminacja centrum handlowego i pośpiech nieliczonych kroków rozmiękłych błotem. Czas pomija tę noc milczeniem, trzęsie się ziemia, lecz nie ta obiecana.

32.

Zamykam cię z dala od mojego świata, w którym wiatr tłucze drzazgami w oku i pianą myśli. Zamykam okiennice, a jednak ciemność wygasa, lampa naftowa skrzypi światłem jak katarynka.Wciąż jestem złapana w czas oczekiwania. Mam może zbyt wiele życzeń, staram się nie zgubić ich biegu, nie zaplątać w nici, nie spoglądać w przedawniony kadr. I tak wszystko zawsze pędzi do przodu, dopóki ze stołu nie spadnie nagle srebrna łyżeczka od cukiernicy, której nikt wcześniej nie widział. Na jej brzęk, jak na tajemniczy znak, powietrze przysypie sól, ziemię przykryje szadź, wargi połaskocze piasek. Jednak i wówczas czas nie ruszy do tyłu, zatrzyma się jedynie, by kropla ostatnim tchnieniem wreszcie wydrążyła skałę.

31.

Wyglądasz dziś jak kwiat bez głowy, piesek pod sklepem, rozmokła naklejka na balustradzie i naród bez serc kobiet. Idziesz arkadami, chroniąc się przed mżawką, zapominając, że z nieba może spadać nawet dwa tysiące gwiazd na godzinę. Nie pochylaj się, bo wpadną ci za kołnierz, a potem ostrymi krawędziami przypominać będą o złudzeniach, gdy tylko odważysz się wyprostować. Niebezpiecznie jest marzyć, niebezpiecznie wyć do księżyca i wertować książki. Trzeba żyć prosto i głupio, patrzeć w oczka pierścionków, w kałuże i dwa razy w prawo przy przechodzeniu przez jezdnię. Uważaj. Na końcu języka przetrzymuj smak pór roku, nie pocałunków, trzymaj się też raz powiedzianych słów, ignoruj fakt, że nikt nie zmienia zdania tak szybko jak koty i ludzie. Choć idzie się dziś w wilgoci jak po piachu, nie odwracaj się, nie zatrzymuj. Najkrótsza droga ucieczki zawsze wiedzie przez.

30.

Nagle i do mnie przyszło święto zmarłych, jak kara za lekceważenie, demon zrozumienia. Odkąd mamy listopad znów mi się śnisz każdej nocy, choć czasem nieswój, przyobleczony w ciało rozpadającej się w palcach jaszczurki. Odkąd popołudnia są ciemne jak dno zmętniałej rzeki, wychodzisz z szaf i z rozmów, mniej martwy niż dotąd. Jesteś jakby bardziej obcy, ale nadal wieczny, choćby twoje plecy miały być dla mnie nagrobną płytą zupełnie fałszywej opowieści. W tych moich snach są ogrody, z których czynimy deski teatru. Mówię swoją rolę zapamiętale, chcąc udowodnić mgle, że nie rozpłynęłam się w niej, że przetrwałam i jestem. Nie słyszysz mnie nigdy, bezwładny i głuchy jak pień jabłoni, której suche gałęzie wiatr unosi do lotu czystym przypadkiem.

29.

Słyszysz jak pierwsze autobusy przeciągają się po ulicy jak struny? Próbujesz zasnąć, ale pełnia nie bierze jeńców, nie wymienia zakładników, nie targuje się. Zakochałeś się w tych słowach, zamarłeś dla nich w swoich sprawach. O tym marzy się, spierzchłymi z nocy ustami malując rytuał przejścia, stąpając w powietrzu opuszkami palców znaczonymi szkłem. Codziennie masz sny prędsze od rzeczywistości, bystrzejsze od rzeki. Ta jedna bezsenność to obol pod językiem, rzucony potem Charonowi jak księżyc w kałużę.

28.


To będzie pierwszy z najpiękniejszych. Delikatna skóra pieszczona przez usta jak cukier, osiem palców wplątanych we włosy, dwa głosy wołające za kluczem żurawi. Puści się biegiem nurt czystego powietrza, rozdźwięczą się dzwony i rozpoczną podróże. Nadgarstki spłyną bransoletami, każda z nich opowiadać będzie o zamierzchłych czasach i światach malowanych palcem na kryształowej kuli. Wdychać będziesz mieszankę ziół, spać w pościeli idealnie chłodnej latem i cudownie ciepłej zimą. Miód na piersiach, miód na dłoniach, miód na powiekach i i stamtąd do ust.
Będziesz tworzyć i zbierać kwiaty, liście, przyrzeczenia. Pora deszczowa i gwiazdozbiory zamieszkają w źrenicach i w żyłach. Głos nie zamilknie, choć cisza pozostanie najłaskawszym wyznaniem.

27.

Dziennie osypuje się z nas dziesięć miliardów cząstek naskórka. Po tym zdaniu nie powinno pojawić się żadne inne, bo co może być piękniejszego i brzydszego niż gwiezdny pył naszych resztek, który zostanie tu na dużo dłużej niż potrafimy sobie wyobrazić. Ale odkąd nie umiem czytać wierszy, nie mam wyczucia ciszy ani chwili. Słyszę jedynie ciągłe otwieranie się i zamykanie drzwi nieoczywistej bezdomności. Jak się dzisiaj czujesz - pytam swojej skóry, swoich powiek i rzęs, które dawno przestały być firanami. Mgławice myśli, wzburzone horyzonty, wzruszone wybrzuszenia - nie wiem, co tu tak szemrze. Oczy to kamienie, zamknięte wrota zachwytu. Czekam na czas, na swoją kolej i tworzę się, tłoczę mozolnie, lecz koniecznie. Na szczęście są sny, w których rany są już zagojone, ucieczki udane, tafle wody spokojne. Jednak czasem śni mi się wielka wojna, po której zostanie z nas tylko nowa era konstelacji z naskórka, zawieszonych na niebie ciężkim oddechem zwycięzców.

26.


Moje żyły ostatnio są jak dżdżownice, które ktoś rozdeptał. Rozpłatane na raz...dwa...trzy... cztery kawałki robaczywej tkanki. Przypominają rozmoczone deszczem sznurówki przyszpilone do nadgarstków (błogosławieni wypatrujący brzydkiej pogody). W plecach mam nóż, ale właściwie to sprawia komiczne wrażenie. Wszystko mija, przecież wiesz. I trochę wieje od rzeki. 
Znaczę tyle, co dzień narodzin albo Boże Narodzenie, na które nie czeka nikt, prócz tych, co nie zobaczą nigdy pierwszej gwiazdki ani żadnej innej oprócz gwiazdek porno. Widzisz, samo się pisze. W złocistym wietrze stoję jak Matka Boska Przyszpilona, ta od słów.

25.

W miejscu trzeciego oka mam gniazdo pszczół i choć opuszki wiodą na pokuszenie, brak jest wypukłości na poduszce, która leży obok. Manowce to przemoczona deszczem kartka papieru - teraz będę mieć cele inne niż zwykle. Prowadzę palce ku linii włosów, sprawdzam, ile dni zostało do pierwszej zmarszczki (za dużo się krzywię). Zwichniętym jałowym oczekiwaniem opuszkom każę nucić szemrzącą kołysankę usypiającej na zimę królowej ula.


24.

Słuchaj, mam dość bycia silną. Podnoszenia samej siebie z chodnika, z dywanu, z dna jeziora i z grobu. Mówienia sobie - to, co prawie spadło ci na głowę to tylko uliczna lampa, nie świat. Zszywania i rozszywania płuc po papierosie i wyznaniach: mała, skrzysz się dowcipem i metaforami, masz taką gładką skórę, ale (na raz dwa trzy cztery, wszyscy razem...) - Przepraszam, to był błąd. 
(Piszę, bo jestem silna. Bo jestem słaba). 

Wiesz gdzie podziewa się pył z gwiazd, które spadły milion lat temu? Noszę go na butach, w których wytańczyć próbuję niepamięć i niezamęt. A potem spać, najchętniej w ciszy bezwzględnej bardziej niż zero i bezwypadkowej; ze stóp strząsnąć wychodzoną zaradność. Zobacz, jakie to proste, mogłabym odwrócić się i powiedzieć: słuchaj, jestem zmęczona, nie trafię sama do domu. I przez chwilę nikt nie zgadłby, że przecież nigdy nie ma żadnego domu innego niż ja sama.


23.

Księżyc prawie w pełni, zasłaniam się, żeby nie czytał mi z ust, bo zawsze wykorzystuje to przeciwko mnie. Zawsze coś mi zrobi, wrzuci w szkło rozbitej witryny, w kałuży tego szkła leżę potem jak zdziwiony manekin. To pora kobiet o wydętych wargach, wąskich taliach, przeciętych brwiach. Pora przedostatnich autobusów i mamroczacych pijaków, w której żyje się cudzą historią lub miłością. Pora, gdy pragnę zamienić się w ćmę, w obojętną mgłę, paczkę papierosów, którą zgubiłam we własnym domu. Po całym dniu tępieje już ból obtartej stopy i możnaby iść iść iść i być coraz mniej, rozproszyć się w świetle następujących po sobie kolejno latarni.


22.

To krajobraz po dżumie. Szeroka, piaszczysta droga i smród, który poczujesz dopiero po otwarciu oczu. Jednak przecież kiedyś w końcu musi nastąpić koniec, bo koniec zawsze przychodzi i zawsze przychodzi początek. Oni jednak o tym nie myślą. Podparci na nieudolnie wystruganych kulach udają królów tego przedmieścia. Obtarte twarze i ledwo zagojone rany noszą jak medale odwagi. Nie mogą przecież dowiedzieć się prawdy, fantomowe kończyny nie mogłyby wówczas utrzymać ich w pionie, upadliby skamlący, skuleni, marne ludzkie łupiny orzecha, łódeczki. A ty wierzysz im, jak dziecko wchodzisz w mgłę ich spojrzeń, zmieniasz się w poczwarkę i pełzniesz pod próg ich domów, gdzie rzucą ci okruch chleba lub śmierć. Czemu liżesz ich rany? Czemu nie obleczesz się w światło, nie wystroisz w kwiaty, nie obwieścisz zwycięstwa? Już wstaje świt.


21.

Jeszcze wczoraj chciałam żyć w teraz. Dziś zamykam okiennice, ziarna rzucam sobie pod nogi, by wykiełkował z nich trujący bluszcz i owinął mnie całą. Gdy już zapadnie półmrok, z obrazu wyjdzie młodzieniec o łabędzim skrzydle, zwolniony z więzienia źle opowiedzianych baśni. Pod jego dyktando będę tkać, nić za nicią, prastarą opowieść bez czasu, arras zaczarowanego lasu, ukoronowana aureolą dzikich pszczół. Powietrze przestanie nam być potrzebne, tylko szaleniec wybrałby oddech zamiast zaklętej wieży i stuletniego snu.


20.

Miałeś iść ją kochać gdzie indziej, żebym przewracając oczami nie potykała się na tych schodach o rzęsy i jej głos. Jak gorąco robi się w płucach, gdy myślę, jak osobna jestem, twarda jak kamień, zatruta własnym osoczem. Chodząc między półkami wiem, że nie ma antidotum na taką opowieść, nie ma gołębiego pióra, co zamknie ranę, nie ma powietrza czystszego w hemisferze wysokiej wieży. Nie chcę już z resztą szukać, wciąż marzę jednak o mchu i pniu drzewa, nienależącym mi się śnie lasu i tętnie ziemi - jedynych bezsłowiach, w które warto opaść.




"Jej własne sztormy były zawsze najstraszniejsze. I w głębi duszy Filifionka była trochę dumna ze swoich katastrof".