środa, 24 stycznia 2018

30.

Nagle i do mnie przyszło święto zmarłych, jak kara za lekceważenie, demon zrozumienia. Odkąd mamy listopad znów mi się śnisz każdej nocy, choć czasem nieswój, przyobleczony w ciało rozpadającej się w palcach jaszczurki. Odkąd popołudnia są ciemne jak dno zmętniałej rzeki, wychodzisz z szaf i z rozmów, mniej martwy niż dotąd. Jesteś jakby bardziej obcy, ale nadal wieczny, choćby twoje plecy miały być dla mnie nagrobną płytą zupełnie fałszywej opowieści. W tych moich snach są ogrody, z których czynimy deski teatru. Mówię swoją rolę zapamiętale, chcąc udowodnić mgle, że nie rozpłynęłam się w niej, że przetrwałam i jestem. Nie słyszysz mnie nigdy, bezwładny i głuchy jak pień jabłoni, której suche gałęzie wiatr unosi do lotu czystym przypadkiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

"Jej własne sztormy były zawsze najstraszniejsze. I w głębi duszy Filifionka była trochę dumna ze swoich katastrof".